
Mario Vargas Llosa: To dla Pani ta cisza
01/03/2025
Kate Morton: Dom nad jeziorem
13/03/2025Przypadkowe spotkanie jest czymś najmniej przypadkowym w naszym życiu.
/Julio Cortázar/
Czasem szukam definicji. Wiesz, jak gdybym nie znała języka. Na potrzeby niniejszego tekstu szukałam odpowiedzi na pytanie, czym jest fascynacja i natknęłam się na „silne zainteresowanie”. Zawiodłam się, bo jak dla mnie to stanowczo zbyt płytka charakterystyka. Fascynacja to coś więcej. To zachwyt graniczący z oszołomieniem i pragnienie tak silne, że wręcz uzależnia emocjonalnie. Spada na człowieka niespodziewanie i jednocześnie zarazem. Nie ma znaczenia czy powodem fascynacji jest druga osoba, czy widok zorzy polarnej, czy też promienie laserów błyszczące w ciemnościach w pobliżu wrót Tannhausera*. Zawsze w naszych brzuchach szaleją motyle, po skórze przebiegają lekkie dreszcze, nasze zmysły się wyostrzają, jesteśmy szczęśliwi. A silne zainteresowanie? To zaledwie logiczna konsekwencja powyższego.
Znam dobrze swoje fascynacje. Fascynuje mnie widok przestrzeni – bez miasta, bez ludzi, tylko morze albo las w oddali. Fascynuje mnie istota i granica człowieczeństwa, zwłaszcza teraz, w czasach sztucznej inteligencji, gdy to, co przez lata było jedynie fantazją, staje się jak najbardziej realne. I fascynuje mnie literatura hispanojęzyczna; odbieram ją intensywniej, bardziej niż jakąkolwiek inną, fizycznie niemal. Nie potrafię do końca wyjaśnić dlaczego, ale wiem doskonale, którzy pisarze są za to odpowiedzialni (: Dziś o jednym z nich.
Dawno, dawno temu w odległej galaktyce nastoletnia dziewczyna w czerwonych trampkach wygrzebała w bibliotece miejskiej podniszczony egzemplarz książki. Przybrudzona, kiedyś chyba żółta okładka, a na niej jakieś czarne zygzaki. Wtedy nie zwróciła na to uwagi, dziś wie, że był to jeden z wielu elementów całej serii wydanej w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych przez wydawnictwo Literackie. Pomyślała, że okładka wygląda jak jakiś indiański malunek. Zabrała ją. Tydzień później biegła tak szybko, jak się tylko się dało, nie zwracając uwagi na ludzi, psy i samochody (co jej zresztą zostało do dziś…), by oddać ten i porwać kolejny egzemplarz czegoś, co napisał Julio Cortázar. Usiadła na ławce w parku i czytała „pod osłoną zeschłych liści i odludnych ścieżek„**. Dowiedziała się, jak płakać i jak śpiewać, zapętliła się w pewnej ciągłości, ale ponad wszystko pokochała tańczące treguę i katalę famy, kronopie (te przedmioty zielone, zjeżone, wilgotne) i nadzieje, które się nie fatygują. I do dziś zresztą dziewczyna, które przez lata nie wyrosła z trampek, nuci sobie czasem pod nosem katala tregua tregua espera, katala tregua espera tregua.
Co się wtedy właściwe stało? Zakochałam się w słowach. Zatonęłam w obrazach. W połączeniu świata realnego z nierealnym. W tym, że przekraczanie granicy tych światów nie stanowiło dla Cortázara niczego wyjątkowego, że było czymś oczywistym, a ja w tej jego kompletnie nierealnej oczywistości uczestniczyłam! Krótka forma, czasem wręcz mikro, sprawiała, że opisywane zdarzenia jawiły mi się jako tu i teraz, a nie gdzieś tam i kiedyś. Ponadczasowość i transgraniczność treści, jej realizm i magia zarazem. Cudowny, liryczny i oniryczny majak, który wabił i czarował mnie w środku szarej rutyny tygodnia. Byłam tym oszołomiona. W szkole, wówczas średniej, o takich książkach mi nie opowiadali. Cóż – pomachałam w powietrzu trampkami – chrzanić miotającego się Barykę, mdłą Łęcką, nudną Orzelską i przepis na lalkowy rosół, którymi mnie futrowano do obrzydzenia. Ja wtedy znalazłam to! Realizm magiczny, który uderzył we mnie z z taką siłą, że zamiast gwiazd ujrzałam famy, nadzieje i kronopie. W zasadzie to chyba to uderzenie rozbiło mnie na atomy, by poskładać od nowa w taką, jaką jestem dziś. I każdego dnia swego życia jestem mu za to dozgonnie wdzięczna.
Wydań zbiorów opowiadań średnio przystojnego Argentyńczyka na przestrzeni dekad było w naszym kraju mnóstwo. To, które obecnie posiadam, wydano w 2011 i choć na okładce ma oznaczenie 1, chyba nigdy nie doczekało się w tej szacie graficznej tomu drugiego. Mam jakieś głupie szczęście do takich sytuacji. Opowiadania Julia Cortázara w ogromnym stopniu przyczyniły się do tej mojej późniejszej i nieustającej do dziś fascynacji. Dały jej początek. Były jak ziarenko wrzucone niedbale w glebę, ziarenko które nie obumarło. Trafiło na podatny grunt i zaczęło kiełkować. Długo rosło dziko, przyznaję. Zajęłam się nim późno, bardzo późno, prawda, jednak pielęgnowane przeze ze mnie wręcz z pietyzmem, stało się z czasem pięknym drzewem, rozrastającym się, kwitnącym. Uwielbiam patrzeć na te kwiaty. Są zapowiedzią. Są dla mnie swego rodzaju nadzieją, a czasem myślę o nim, jak o ratunku. Być może moje drzewo za jakiś czas obrodzi również owocami, a ja te owoce będę mogła sobie pozbierać i zjeść.
Kto wie… Kto wie… Kto to wie… katala tregua tregua espera, katala tregua espera tregua.
* „- C-beams glitter in the dark near the Tannhauser gate.” – Roy Batty (Blade Runner, reż. R. Scott, 1982)
** Julio Cortázar: Ciągłość parków [w:] Julio Cortázar: opowiadania 1, wyd. Muza, s. 353
Pomyślane 22.01.2018 roku

Julio Cortázar: Opowiadania tom 1, przełożyły Zofia Chądzyńska i Marta Jordan
Wydawnictwo MUZA SA