
Seria Pięciu: O ciemnych odcieniach miłości
13/02/2025
Javier Marías: Jutro, w czasie bitwy, o mnie myśl
19/02/2025Colin odłożył grzebień i uzbroiwszy się w obcinacz do paznokci, przyciął ukośnie kąciki swych matowych powiek, aby przydać spojrzeniu tajemniczości. Czynność tę musiał często powtarzać, bowiem szybko odrastały. – Boris Vian
Kawy dawno nie było, utwory Ellingtona, Armstronga czy The December Band kolejno wskakiwały na scenę, kłaniały się, odtwarzały i po zakończeniu pospiesznie ustępowały miejsca następnym. Słońce też już poszło gdzieś grać w bilard układem słonecznym, a ja zostałam tam gdzie byłam, zastanawiając się, jak właściwie powinnam opisać „Pianę dni”.
Z jednej strony to całkowicie surrealistyczna opowieść, skąpana w muzyce Nowego Orleanu. Nic w niej nie jest normalne. Chyba że ktoś z Was również łapie za pomocą pasty ananasowej węgorze w domowym zlewie, by potem podać je na obiad, albo posiada w domu pianokoktail, za pomocą którego – grając odpowiednie standardy jazzowe czy bluesowe – uzyskuje doskonale skomponowane alkoholowe trunki. I nagle upijanie się muzyką nabiera dosłownego znaczenia. To, że ludzie zabijają się w masowych ilościach i w idiotycznie przypadkowy sposób nikogo nie dziwi, a posiadanie w rodzinie filozofa czy profesora matematyki to powód do wstydu i generalnie hańba. Warto mieć też w przedpokoju myszy. Podnoszą stopę życia. Tak. Surrealizm powieści Viana będzie wyzwaniem dla każdego, kto lubi sobie wyobrażać to, co właśnie czyta, bo często tworzony w głowie film będzie się na moment zacinał na myśli: że jak?, by skupić się na konkretnej rzeczy raz jeszcze i wymyślić ją tak, jak autor chciał.
„Na pierwszym planie widać było dwóch robotników ziemnych grających w klasy. Brzuch tego większego podskakiwał w całkiem innym momencie niż jego właściciel. Zamiast kamyka używali pomalowanego na czerwono krucyfiksu, przy którym brakowało krzyża”. Z drugiej strony ten surrealistyczny świat, gdzie walutą są dublezony i „zawsze sobie należy tak zorganizować umieranie, żeby było za co dać się przyzwoicie pogrzebać”, kryje w sobie jedną z najsmutniejszych historii, jakie dane mi było kiedykolwiek poznać. „Pod platformą w sypialni siedziały gromadzące się smutki, usilnie próbujące skoczyć sobie do gardeł”.
Wydawać by się mogło, że skoro świat opisany przez autora jest absurdalny, a opisy występujących w nim przedmiotów wywołują uśmiech, to historia, która jest w tym świecie osadzona, również taka właśnie powinna być. Tymczasem Vian surrealizmem otoczył życiowy dramat dwóch osób. Rzeczami śmiesznymi obudował żal głównego bohatera Colina, jego poświęcenie wszystkiego dla ukochanej Chloe. Ukazał zbliżającą się śmierć kobiety przez szybę absurdu. Julio Cortazar powiedział, że nie przychodzi mu do głowy żaden inny pisarz, który potrafił poruszyć go z zaskoczenia tak, jak Boris Vian. I to jest prawda. Trzeba mieć niezwykły talent, by w ten przesycony absurdem świat wsadzić pełną emocji historię i sprawić, by mimo ich zupełnych kontrastów, współgrały ze sobą. Nierealny Colin cierpiał, a ja mu współczułam z perspektywy realnego fotela.
Dla wielu czytelników to nie będzie łatwa lektura, ale Vian miał łatwiznę w pogardzie. Pod wpływem powieści wyobraźnia ciągle będzie wystawiana na próbę za sprawą świata pełnego „figur niemożliwych”. Przy okazji kler dostaje tu po uszach, geje otrzymują swój kamyczek do ogródka, a palec w oko zaliczają fani egzystencjalizmu i Jeana-Paula Sartre’a, których Vian uważał za idiotów w czarnych golfach. Tak, to ostatnie Vian robił w miarę regularnie w swych powieściach i poezji. Być może dlatego, że Sartre uwiódł mu żonę. Chaos? I to spory, a w dodatku w tym wszystkim czai się rasowy melodramat. Ten zestaw tworzy bardzo nietypową niszę, w której mogą się odnaleźć chyba tylko wrażliwi „szaleńcy”.
„Piana dni”, jak zresztą inne wyczyny literackie Borisa Viana, jest tak naprawdę odzwierciedleniem jego samego. Interesującego człowieka, pisarza, poety, surrealisty, aktora i czynnego miłośnika jazzu. Za dnia był poważnym człowiekiem, wieczorem wariował z trąbką w dłoniach. W przedmowie do „Piany dni” napisał, że:
„istnieją tylko dwie rzeczy: miłość, we wszystkich odmianach, z ładnymi dziewczynami, oraz muzyka Nowego Orleanu albo muzyka Duke’a Ellingtona, co na jedno wychodzi. Reszta powinna zniknąć, bo jest paskudna, a tych kilka następnych stron dowodu czerpie swą siłę z faktu, że historia ta jest całkowicie prawdziwa, bo sam ją wymyśliłem od początku do końca”.
Pomijając te dziewczęta oraz rozszerzając pakiet muzyczny, jestem w stanie się z autorem zgodzić. Ach, zgodzę się ze wszystkim. Bo to opowieść o uczuciach tak silnych, że człowiek gotowy jest dla nich poświęcić wszystko. Poświęcenie zaś jest tak wyczuwalne, że aż bolesne.
Ciekawym człowieka polecam zbiór wierszy „W hołdzie płetwom„. Bo taką poezję lubię.
Pomyślane 4.12.2013 roku

Boris Vian – Piana dni, przełożył Marek Puszczewicz
Wydawnictwo WAB